Po dlugiej podrozy wreszcie wyladowalismy w Marrakeszu. Jeszcze tylko wypelnienie papierow wizowych i juz jestesmy. Kolejka po wizy strasznie wolno sie posuwała i tak oto mielismy czas i okazje zeby poznac Dominike i Slawka. Dostajemy wizy i razem juz pedzimy na autobus do centrum. Ignorujemy taxowkarzy, choc nie jest to latwe gdyz wykrzykuja nam oni coraz to nizsze ceny zebysmy tylko skorzystali z taxowki. Po 15 min jazdy 19stka wysiadamy w centrum a wczesniej jeszcze umawiamu sie z Dominika i Slawkiem na jedzenie wieczorem na placu. Zaczynamy poszukiwania neszego hostelu i po raz kolejny przekonujemy sie ze wszelkie wskazowki zamieszczone na internecie i mapy Marrakeszu mozna wyrzucic do smieci. Nasz hostel mial byc 3min od bramy glownej do mediny. Po przejsciu przez brame naszym oczom ukazuje sie inny swiat. Platanina waskich uliczek pelnych straganow, ludzi, rowerow i motocykli pedzacych 50 km/h po waskich na 2m uliczkach. Do okola unosza sie zapachy kurkumy, grilowanych mies, swiezych truskawek i kocich siuśków. Po kilku min krążenia po medinie , wiemy juz ze bedzie ciezko znalezc hostel. Wygladajac jak dzieci we mgle wzbudzamy zainteresowanie niejednego lokalnego cwaniaczka. jeden z nich zaklinajac sie ze nie jest z mafii i ze ma zone i dzieci proponuje nam ze nas poprowadzi do hostelu. Nie mamy zbyt duzego wyboru wiec musimy mu zaufac, bo inaczej czeka nas spanie w bramie. Na poczatku staramy sie zapamietac kombinacje zakretow, ktorymi nas prowadzi, ale po chwili jest to juz niemożliwe do spamietania. Marek jest przygotowany juz na ewentualnosc walenia w ryj, w razie koniecznosci obrony naszych dobr a nawet zycia. Wreszcie stajemy przed drzwiami naszego hostelu, a nasz przewodnik wystawia raczke po zaplate i obiecuje, ze jeszcze wroci zeby pokazac nam reszte miasta. Hostel-typowy riad- ma niesamowity klimat. Kazdy riad byl domem wielopokoleniowej rodziny, z centralnie umieszczonym podwórkiem i pokojami wokół. Tu czeka na nas kolejna niespodzianka. Mimo zabookowanego z potwierdzeniam pokoju na 3 noce dowiadujemy sie, ze mozemy zostac tylko jedna noc poniewaz przyjezdza grupa na ktorej wlasciciel wiecej zarobi i my mamy sie wyniesc po jednej nocy. Marek wszczal wojne o depozyt i probowal sie wyklocac, ze powinnismy byc wczesniej powiadomieni, ale skonczylo sie na ustaleniu nizszej ceny i naszych poszukiwaniach nowego lokum. Po szybkim znalezieniu noclegu na kolejne dni wyruszamy na umowione spotkanie na placu. Przy kawce na tarasie z widokiem na gory Atlas rozmawiamy sobie o podrozach z Dominika i Slawkiem. W międzyczasie znikąd rozstawiaja sie szeregi stoisk z jedzeniem. Nad placem unosi sie dym z rozpalonych grilow, tworzac niesamowita atmosfere wraz z zachodzacym sloncem. Glodni pedzimy na lowy. Kazdy zachwala swoje stoisko i stara sie zachecic nas rzucajac teksty "Dobra, dobra zupa z bobra albo z wieprza jeszcze lepsza", "Robert Maklowicz, zajebiscie" nienaganna polszczyzna. Jedzenia bardzo tanie ale nie robi na nas wielkiego wrazenia. Mielismy nadzieje na eksplozje przypraw i smakow, a bylo miernie. Dominika i Slawek pedza na pociag do Tangieru a my do naszego goscinnego hostelu