Marek zaczyna dzień wcześnie. Wstaje o 7mej rano, żeby popływać, ja leniuchuję. Wreszcie mogę się wyspać. O 9 tej jesteśmy już pod agencją i czekamy na naszą łódź i wycieczkę po wyspach. Zjawia się jakiś chudziutki Taj, który zwinnie jak małpka skacze po łodzi i przygotowuje się do odpłynięcia. Okazuje się, że ta chudzinka to nasz przewodnik. Pakujemy się do łodzi, wszyscy już w strojach kąpielowych i z maskami do snorklingu. Przepływamy koło Viking Cave i kierujemy się na Loh Samah. Tu mamy chwilę na kąpiel. Miejsce jest cudne-otoczona skałami zatoczka, czyściutka i ciepła woda. Po kilku minutach już płyniemy dalej do Phi Phi Lay. Jest już głębiej, ale też rybek całe mnóstwo. Nasz przewodnik rzuca im jeszcze jedzonko, żeby efekt był lepszy, a rybki wypływają pod samą powierzchnię i biją się o każdy kąsek.
Zmęczona łodzią zapragnęłam już stałego lądu- fale i bujanie zrobiły swoje. Ale właśnie dopływaliśmy do słynnej Maya Beach.
Mimo tłumu turystów miejsce jest warte zobaczenia. Piękna plaża , zatoczka i otaczające ją skały. W głębi wyspy mały park i ścieżki spacerowe. Odpoczywamy...
Po około 2 godz pakujemy się do łodzi, dostajemy pyszne jedzonko i płyniemy dalej. Następny przystanek to Monkey Beach, a na niej jak sama nazwa wskazuje, małpy. Wychodzą na plażę jak widzą turystów i okazję do przekąszenia czegoś. Niektórzy turyści próbują się droczyć z małpkami pokazując im jedzenie a potem chowając, ale małpom te figle mało się podobają i czasem dość agresywnie wydzierają co swoje z rąk zdezorientowanych turystów.
To był ostatni punkt naszej wycieczki. Pędzimy do resortu żeby dalej pływać i leniuchować. Czy ja już wspominałam, że w tak ciepłym morzu jeszcze nigdy nie pływałam. Woda ciepła jak zupa, czyściutka i pełno w niej rybek.
Wieczorem idziemy do miasta na pokazy ogniowe i najdroższe piwo świata-chyba tylko w stolicy na lotnisku jest drożej.