Wstajemy skoro świt, bo o 5.55 mamy pociąg do Kambodży. Taxówka, których jest mnóstwo na ulicy nawet tak wcześnie rano, po krótkim targowaniu się zabiera nas za 100bht na Hualaphang Station- pokazujemy kierowcy gdzie chcemy jechać na mapie i zdaje się, że albo on nie umie czytać map, albo nie umie czytać wcale, ale jakimś cudem dowozi nas na miejsce. Bilety kupujemy w okienku (48 bht za osobę) i na peronie 6 czeka już pociąg. Ciekawostka-pociąg nie ma szyb, więc warto się cieplej ubrać zwłaszcza rano, bo wieje BARDZO. Przejażdżka pociągiem sama w sobie jest atrakcją. Można zobaczyć jak żyją ci, którym gorzej ułożyło się w życiu. Domki z niczego i ze wszystkiego co pod ręką zajmują każdą wolną przestrzeń przy torach kolejowych- przynajmniej w Bkk. Za miastem rozciągają się pola ryżowe, gospodarstwa, dżungla-jest pięknie. Ten cudny widok psują tylko wszędobylskie śmieci. Normalnym tu niestety jest wyrzucanie wszystkiego co zbędne w eter, nawet jadący z nami mnich po skonsumowaniu obiadu, tackę i butelkę wyrzuca przez okno. Przyglądam się rodzince Francuzów jadącej z trójka dzieci i widząc jak są zmęczone utwierdzam się w przekonaniu, że podjęłam dobrą decyzję.
Tajskie pociągi funkcjonują mniej więcej jak polskie PKP- opóźnienie mamy tylko godzinne. Pociąg dojeżdża do Aranyaprathet a tu już czekają tuk-tuki. Znów targowanie się i za 80bht jedziemy 6 km do granicy. Kambodżańska granica słynie z naciągactwa i tu trzeba bardzo uważać i mieć dużą cierpliwość. Tuk-tuk oczywiście nie zawozi nas na przejście graniczne tylko do białego budynku, gdzie czekają już naciągacze i przekonują, że tu trzeba zaczekać na wizę, którą oni za drobną opłatą załatwiają. Kilka osób daje się przekonać. My omijamy piękny budynek i idziemy do przejścia.Trzeba iść cały czas główną ulicą. Po lewej stronie jest kolejka do tajskiego przejścia granicznego- w tym wypadku to formalność.Po przejściu przez granicę, nie zwracać uwagi na zaczepki naganiaczy, iść prosto i szukać po prawej stronie budynku z napisem "visa office"- uwaga napis bardzo słabo widoczny i my go niestety przegapiliśmy. Dowiedzieliśmy się o tym fakcie po odstaniu 1,5 godziny w kolejce do przejścia granicznego z Kambodżą. Odesłani od okienka-i kilka innych osób- wróciliśmy po wizy. Uwaga tu kolejne naciągactwo w wykonaniu tym razem mundurowych-wiza kosztuje 20 dolarów lub 25 jeśli nie ma się zdjęcia i ani grosza więcej. Oczywiście mundurowi wmawiają nam że mamy dopłacić 100bht. My twardo pokazujemy na napis nad ich głowami "visa 20 dolars" i uparcie powtarzamy jak mantrę, że więcej nie damy. Ustępują, ale z wyraźną złością. Wracamy do kolejki, w której tym razem stoimy 2 godz.
Po przejściu przez granicę czeka na nas free shuttle bus, który po 20 min dowozi nas do public transport centre. Tu kupuje się bilety na taxówkę-45 dolarów lub mini wana za 100 dolarów na 10 osób. My wybieramy tą druga opcję i po 4 godzinach jesteśmy na przedmieściach Siem Reap. Jeszcze tylko tuk-tuk za 3dolary do hostelu i tak oto po 14 stu godzinach jazdy jesteśmy na miejscu w Siem Reap Rooms, prowadzonym przez Anglika, Road No 26. Przemiła obsługa, pomocna, czyste pokoje a na dachu basen.