W Chichen Itzy kolo poludnia zrobilo sie tlumnie i goraco. Zwijamy sie do Coby- najwiekszego kompleksu ruin na Jukatanie. jedziemy m.in. przez Valladolid. Male, ruchliwe, pelne glosnej muzyki, absolutnie nie turystyczne miasteczko. Klimat miasta jest niepowtarzalny. Glosno, kolorowo i goraco.
Wreszcie drogami prowadzacymy tylko przez male indianskie wioski docieramy do Coby. Kompleks ten jest umieszczony w samym sercu dzungli, a jej niszczace dzialanie widzac tu na kazdym kroku. Dzungla porasta wszystkie ruiny jakie tu pozostaly i poza sciezkami wytyczonymi dla turystow jest nie do przebycia. kompleks ten jest tak duzy ze mozna wypozyczyc do zwiedzania rowery, ale my pokonujemy go pieszo. Na koniec zostawiamy sobie najwieksza atrakcje-jedyna piramide na ktorej szczyt mozna wejsc. Wdrapujemy sie powoli. Jest strasznie duszno a z wysilku brakuje powietrza i strasznie stromo, a stopnie piramidy sa wyslizgane. W polowie odwracam sie by spojzec w dol i ogarnia mnie panika-jak ja zejde???Wreszcie na szczycie....Bylo warto!!!Piekny , zapierajacy doslownie dech w piersiach-zwlaczsza po przejsciu tylu stopni w gore-widok. Wkolo dzungla, a w oddali zachodzace slonce. Zaczyna robic sie ciemno, a w Meksyku ciemnosci zapadaja szybko. Trzeba wracac. Zejscie w dol-nie pamietam jak ale zeszlam i szybko do wyjscia. Dzungla budzi sie do zycia, jej odglosy otaczaja nas wszedzie. A przed nami jeszcze dluga droga do Cancun.